Blog
Zadaję sobie takie pytanie. Czasem przy piecu, kiedy patrzę, jak stygnie po wypale. Czasem, gdy zmywam szkliwo z dłoni. Dlaczego robię rzeczy, które nie muszą istnieć?
Bo przecież świat ma już wszystko. Talerze, kubki, lampy, świeczniki. Wszystko można kupić szybciej, taniej, równo. A jednak wciąż siadam do gliny. Wciąż dotykam jej, jakby to był puls ziemi. Wciąż robię nowy kształt, jakby od niego miało zależeć coś więcej niż tylko to, że ktoś z niego napije się herbaty. I może właśnie dlatego?
Te rzeczy nie są konieczne, ale są potrzebne w inny sposób. Nie po to, żeby coś zastąpić, ale żeby coś przypomnieć. Że w dłoni człowieka jest rytm, którego nie da się zaprogramować. Że w codzienności można mieć przedmiot, który nie jest tylko użyteczny, ale żywy.
Glina nie potrzebuje pośpiechu. W listopadzie to widać jeszcze wyraźniej - jak wszystko zwalnia, jak ziemia oddycha przed snem. Ja też wtedy zwalniam. I w tej ciszy czuję, że glina i ja jesteśmy z tej samej materii - uparte, ciepłe, trochę kruche, ale wierne swojemu rytmowi.
Wtedy dopiero rozumiem, że te rzeczy, które nie muszą istnieć, właśnie dlatego są najważniejsze, bo przypominają o tym, że nie wszystko trzeba przeliczać, mierzyć i tłumaczyć. Czasem wystarczy być.
Więc kiedy ktoś mnie zapyta, po co to robię, odpowiem : "Bo mogę".
Bo chcę zostawić po sobie coś, co nie musi istnieć, a jednak jest. Bo właśnie to, co nie musi istnieć, ma w sobie coś niepodległego. Nie powstało z przymusu, z potrzeby, z rachunku. Powstało z wolności. A wolność - to przecież inny rodzaj duszy.
Ach... Tak mnie dziś natchnęło refleksyjnie. Listopadowo. Lampionowo. I trochę nawet filozoficznie :)
Do usłyszenia za chwilę.
Luiza
Przeczytaj też...
Strona www stworzona w kreatorze WebWave.